Biorą na warsztat zapomniane skwery, fragmenty ulic, ruiny… Pod osłoną nocy zakładają w centrum miasta kwietniki i nielegalne ogródki. Czasem sadzą pojedynczy słonecznik między chodnikowymi płytami, innym razem zagospodarowują całe hektary. Aktywiści ruchu miejskiej partyzantki ogrodniczej – powstałej z miłości do natury i do… miasta.
Co zrobić z niezagospodarowanymi przez władze skrawkami ziemi, o które nikt nie dba i do których nikt się nie przyznaje? Sposób na to znaleźli mieszkańcy USA, rozpoczynając w latach 70. ruch obywatelski polegający na wysiewaniu roślin w miejscach publicznych oraz na miejskich nieużytkach. Idea ta szybko rozprzestrzeniła się po świecie – dziś nielegalnie zasadzone ogródki czy rabaty można znaleźć w wielu metropoliach: od Nowego Yorku aż po Melbourne.

Partyzanci z łopatami
Ruch guerilla gardening z założenia jest nielegalny, ponieważ zieloni partyzanci anektują przestrzeń, do której nie mają prawa. Dlatego najczęściej swoje akcje przeprowadzają pod osłoną nocy. Mają one jednak na uwadze dobro publiczne – w partyzantce ogrodniczej chodzi bowiem o oddolne działania, które prowadzą do estetyzacji i oswajania miejskiej przestrzeni. Wkracza ona tam, gdzie przestrzeń jest zaniedbana lub niezagospodarowana, czy to przez władze miejskie, czy też przez prywatnego
właściciela. Najczęściej są to spontaniczne działania zorganizowane przez kilkuosobowe grupy. Czasem jednak nabierają ogromnego rozmachu – przykładem jest choćby akcja zorganizowana w Kopenhadze przez stowarzyszenie „Organic starters” w 1996 roku. W ciągu zaledwie jednej nocy przy udziale ponad 1000 mieszkańców zamieniono nieużytek w dzielnicy Nørrebro w piękny, kwitnący ogród.
Zróbmy sobie park dla ludzi
Jednym z najbardziej spektakularnych i kontrowersyjnych przykładów ruchu jest People’s Park w kalifornijskim Berkeley. Pod koniec lat 60. grupa studentów na terenie tamtejszego uniwersytetu postanowiła zasadzić park. Inicjatywa hippisów nie spodobała się jednak ówczesnemu prezydentowi miasta, Ronaldowi Reaganowi.
15 maja 1969 r. doszło do zamieszek, w których zginęła jedna osoba, a wielu aktywistów zostało rannych. Ostatecznie studentom udało się w końcu zrealizować cel, a nieużytki zamieniono w publiczny park, z którego można korzystać aż do dzisiaj.

Czerwone światło dla nielegalnej zieleni
Guerilla gardening ma też jednak wady. Jak wskazuje brytyjski botanik i artysta Martin Allen, spontaniczne wysiewy grożą wizualnym chaosem – w partyzantce ogrodniczej panuje bowiem „wolna amerykanka”. Po drugie, takie ogrodnictwo w mieście w niekontrolowany sposób ingeruje w ekosystem, co może mieć poważne skutki
zarówno dla okolicznych roślin, jak i żyjących tam zwierząt. Dlatego zamiast spontanicznego sadzenia „czegokolwiek i gdziekolwiek”, Martin Allen propaguje zorganizowane i zaplanowane działania oddolne, konsultowane z lokalną społecznością.
Na polskim podwórku też wojują partyzanci
Również na naszym rodzimym „podwórku” wiele miejsc zazieleniło się dzięki ogrodniczym partyzantom. W 2007 roku Jacek Powałka po wielu bezskutecznych prośbach złożonych w osiedlowym urzędzie samodzielnie zasadził kilka drzew na warszawskim Ursynowie. Sąsiedzi szybko włączyli się do akcji i tak powstała zielona enklawa Naszego Parku.
Ideą miejskiej partyzantki z sadzonkami zainteresowali się również polscy artyści. Jedną z nich jest zajmująca się land artem Teresa Murak, która ogrodniczą partyzantkę przekształca w artystyczne happeningi w przestrzeni publicznej.
